Wybrałem się wczoraj z dziećmi (2,5 i 6 lat) na spacer po Oświęcimiu. Piękne słoneczne popołudnie w pierwszym dniu wiosny zachęciło nas do poszukiwania przejawów jakże wyczekiwanej pory roku. Idąc przypomniałem sobie reklamę niedawno wiszącą przy wjeździe do miasta o treści: "Oświęcimska Starówka Zaprasza". Co prawda została już ona zastąpiona reklamą jakiegoś festiwalu muzyki biesiadnej dla oświęcimskich VIP-ów ("Red red wine", "Prawy do lewego" i takie tam) ale codzienne kwadranse spędzone w korku przy wjeździe do miasta zrobiły swoje. Poszliśmy więc w stronę "Starówki". Po drodze mijaliśmy wiele opuszczonych sklepów i innych pomieszczeń do wynajęcia. Co prawda zawsze można było spotkać taki sklep ale po drodze naliczyłem ich ze dwadzieścia! Do wyboru, do koloru. Duże, małe, w samym rynku lub na jego obrzeżach. Normalnie pół Oświęcimia do wynajęcia! Kataklizm jakiś nadchodzi czy co? - pomyślałem. Dzieciaki jednak nie zwracały uwagi na puste witryny sklepów tylko rozglądały się za budką z lodami. Co prawda obaj są świeżo po grypie ale (skoro mama nie widzi) postanowiłem kupić im choćby po jednej gałce lodów w jednej z kawiarenek na rynku. Weszliśmy na granitową płytę Rynku Głównego w Oświęcimiu od strony tzw. sieczkarni. Mój starszy syn od razu zapytał co to takiego. To jest replika pompy wodnej z wielkimi kołami oraz korbą, którą się... nie kręci bo jest przyspawana. A fontanna? Nieczynna. A te szklane pudełka, co to jest? - znowu zapytał Mariuszek. To są takie okienka przez które miało być widać zabytkowe piwnice. Miało ale nie widać. A czemu? - ciągnął dalej dzieciak. A temu, że jakiś mądrala od inwestycji nie pomyślał o doświetleniu tych piwnic, dlatego nic nie widać. Zresztą jakby je teraz podświetlili to mógłbyś się synu wiele dowiedzieć ale z biologii a nie z historii. A czemuu... Ano temu, że w środku jest więcej eksponatów biologicznych, takich jak grzyby, pleśń i tym podobne niż historycznych. Na szczęście dzieciaki zwietrzyły na rynku atrakcję, jedyną zresztą. Na wielkim, pustym placu dwoje ludzi karmiło liczne stado gołębi. My też chcemy! - zawołali obaj. Kupiłem im więc po bułce i usiedliśmy wszyscy na pokracznej ławce z jedną podporą pod kątem prostym a drugą pod kątem 45 stopni do siedziska. Zobacz, zjeżdżalnia - zauważył Mariuszek wyciągając autko z kieszeni kurtki. To nie zjeżdżalnia tylko taka skośna tabliczka, na której zapisane są różne ciekawostki. Na przykład na jednej ławce pisze kiedy w Oświęcimiu był potop szwedzki a na drugiej kto tu był i piwo pił. Ale dzieciaki nie słuchały, atakowane przez wygłodniałe oświęcimskie gołębie. W mig rozeszły się dwie bułki i było po zabawie. Pogonili jeszcze chwilę za gołębiami, napili się soczku i nagle usłyszałem "tata siku". "Uzbrojony" w drobniaki postanowiłem jeszcze pokazać dzieciom oświęcimski cud techniki szaletowo - klozetowej za jedyne 50 groszy sztuka. Poszliśmy więc na Klasztorną, gdzie stoi słynny szalet za pół bańki. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że wstęp do tego cudownego automatu zdrożał o sto procent. Ale nie czas żałować grosza gdy ciśnie pęcherz. Wrzuciłem złotóweczkę, nacisnąłem enter i drzwi sezamu otworzyły się na oścież... na chwilę. Najmłodszy syn - przerażony - został na zewnątrz. Na szczęście w porę udało mi się zablokować drzwi i wszyscy trzej mogliśmy ulżyć swojej ciekawości, na przykład. Umyliśmy ładnie rączki pod automatycznym kranem i dostaliśmy nieco papieru z automatycznego podajnika na fotokomórkę, co jeszcze bardziej przeraziło najmłodszego. Więcej atrakcji nie zauważyliśmy. Z każdą chwilą robiło się coraz chłodniej a po rynku jedynie wiatr gonił różową reklamówkę... Chodźcie! Nie mamy tu czego szukać, chłopaki! - stwierdziłem. Jednogłośnie postanowiliśmy zakończyć nasz spacer po oświęcimskiej starówce.